Nie przedłużyłem umowy o pracę, wyjechałem z Wrocławia.
Moim miastem jest teraz Gniezno.
Pracuję w fabryce mebli i mieszkam w akademiku ;)
Jestem efemerofitem...
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą akademik. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą akademik. Pokaż wszystkie posty
wtorek, 1 czerwca 2010
Zmiany, zmiany...
Etykiety:
akademik,
Dolny Śląsk,
Europa,
Gniezno,
obrazki,
Polska,
praca,
Wielkopolska,
Wrocław
czwartek, 17 grudnia 2009
"Na całej połaci śnieg"
Wstaję rano (no, takie "moje" rano), odbieram mejle. Mam wiadomość od Elise, koleżanki z pracy: Do Paryża też przyszła zima.
piątek, 11 września 2009
sobota, 29 sierpnia 2009
środa, 8 lipca 2009
niedziela, 14 czerwca 2009
Ranne polowanie
środa, 10 czerwca 2009
Ocholera
Dzisiaj dostałem mejla, że jednak moja obrona będzie 19 czerwca, a nie jak liczyłem 24 :/ Mój projekt jeszcze leży w powijakach, a powinienem go oddać 8 czerwca (10 dni przed obroną należało to zrobić). Nie wiem jak się z tego wygrzebię. Łudziłem się, że będzie 24, wtedy wszystko wydawało mi się faisable, ale teraz to dupa zimna...
Tak wygląda moja celka (a właściwie jej fragment), z której prawie nie wychodzę. Tylko do toalety i jak się już jedzenie kończy to do Lidla. No i też do Nathana ostatnio wczoraj poszedłem, żeby oddać raport.
Tak wygląda moja celka (a właściwie jej fragment), z której prawie nie wychodzę. Tylko do toalety i jak się już jedzenie kończy to do Lidla. No i też do Nathana ostatnio wczoraj poszedłem, żeby oddać raport.
poniedziałek, 8 czerwca 2009
Dwa wydarzenia
1) Piotrek wyjechał do Polandii. Godnie go pożegnaliśmy, przesiedzieliśmy u niego całą noc - ale przynajmniej dzięki temu się nie spóźnił na samolot ;) Nawet go na stację odprowadziliśmy.
Smutno jakoś tak. Znów się coś kończy, znów coś zaczyna.
2) Wybory do Parlamentu Europejskiego. Bardzo niska frekwencja w Polandii. Wstyd, dla tych którzy nie poszli zagłosować. Mój kandydat nie zostanie europosłem. Trochę szkoda, ale najważniejsze, że PO zdystansowała PiS. Niestety, dwie największe porażki polandzkiej polityki pojadą do Strasbourga - Richard Czarnecki (po raz drugi tam się znajdzie) i Zbigniew Ziobro. Wstyd dla Krakowa!
EDIT, wiadomość z ostatniej chwili.
Mój kandydat nie tylko zostanie europosłem, ale kilkanaście minut po zamknięciu lokali wyborczych został ojcem. Podwójne gratulacje!
Smutno jakoś tak. Znów się coś kończy, znów coś zaczyna.
EDIT, wiadomość z ostatniej chwili.
Mój kandydat nie tylko zostanie europosłem, ale kilkanaście minut po zamknięciu lokali wyborczych został ojcem. Podwójne gratulacje!
wtorek, 2 czerwca 2009
Żyć nie umierać
sobota, 30 maja 2009
Koniec stażu
Wczoraj zakończył się (i tak przedłużony o miesiąc) mój staż w Nathanie.
A dokładniej w serwisie artystycznym departamentu Technique - Supérieur - Formation Adultes w wydawnictwie Nathan.
Pięć miesięcy to już poważna sprawa, nie tak jak dwa miesiące, które w ubiegłym roku zleciały jak z bicza strzelił. Chociaż bez tego krótkiego stażu miałbym dużo trudniej na tym (o ile w ogóle zostałbym przyjęty).
Przez ten czas bardzo dużo się nauczyłem, sporo naśmiałem,
a jeszcze więcej napracowałem. Najcięższy był niezaprzeczalnie luty.
W maju też było sporo pracy, ale to dlatego, że byłem na pół etatu,
a pracy nadal tyle samo co wcześniej.
Wczoraj wziąłem moje zabawki, pożegnałem się i wróciłem do akademika.
Ale w przyszłym tygodniu pójdę tam znowu, zapytać mojej szefowej i dyrektora departamentu czy nie można by przedłużenia (które nie zostało jeszcze na uczelni podpisane, bo nie dostarczyłem, w piątek miałem to zrobić, z premedytacją listu motywacyjnego przedsiębiorstwa) przedłużyć do końca sierpnia. Zawsze jakaś kasa z tego i nauka dla mnie.
A teraz powinienem skupić się na projekcie rocznym, który powinienem robić od stycznia, a nie w tydzień przed terminem oddania. :/
EDIT
I jeszcze dostałem takie dwa podziękowania mejlowe.

Pięć miesięcy to już poważna sprawa, nie tak jak dwa miesiące, które w ubiegłym roku zleciały jak z bicza strzelił. Chociaż bez tego krótkiego stażu miałbym dużo trudniej na tym (o ile w ogóle zostałbym przyjęty).
Przez ten czas bardzo dużo się nauczyłem, sporo naśmiałem,
a jeszcze więcej napracowałem. Najcięższy był niezaprzeczalnie luty.
W maju też było sporo pracy, ale to dlatego, że byłem na pół etatu,
a pracy nadal tyle samo co wcześniej.
Wczoraj wziąłem moje zabawki, pożegnałem się i wróciłem do akademika.
Ale w przyszłym tygodniu pójdę tam znowu, zapytać mojej szefowej i dyrektora departamentu czy nie można by przedłużenia (które nie zostało jeszcze na uczelni podpisane, bo nie dostarczyłem, w piątek miałem to zrobić, z premedytacją listu motywacyjnego przedsiębiorstwa) przedłużyć do końca sierpnia. Zawsze jakaś kasa z tego i nauka dla mnie.
A teraz powinienem skupić się na projekcie rocznym, który powinienem robić od stycznia, a nie w tydzień przed terminem oddania. :/
EDIT
I jeszcze dostałem takie dwa podziękowania mejlowe.
Pierwsze od dyrektora departamentu.

wtorek, 26 maja 2009
Wiosenna burza
PS Czasem warto pochwalić się zdjęciami szerszej publiczności, a nie tylko znajomym, z których obiektywnością może być różnie ;) Wrzuciłem zdjęcie (które znajduje się w poście poniżej) na GoldenLine.pl (portalu zwanym również pieszczotliwie GLutem). Oto komentarze:



niedziela, 17 maja 2009
Trochę dolina
W piątek byłem na uczelni. Spotkałem się z koleżankami z grupy i naszą responsable de formation. Powiało pesymizmem. Kończymy studia, skończyliśmy lub kończymy staże, a ofert pracy nie ma. Ogólnie lekka bryndza.
Może lekko przesadzam, praca dla nas jest, ale nie ma stanowisk. Znów nie tak - stanowiska są, ale nie w tym charakterze, w jakim proponują. Otóż jest tak, moje koleżanki chcą być redaktorkami w wydawnictwach (najczęściej), a ja chcę być paoistą w wydawnictwie. Praca (tzn. zajęcie) jest, ale nikt nie chce zatrudnić. Na staż chętnie przyjmą (bo to oznacza oszczędności dla firmy), ale na etat nie zatrudnią (nie dość, że większa pensja niż stażysty, to jeszcze nie można się takiego pracownika pozbyć w każdej chwili). Koleżankom wprost mówią, żeby zapisały się na studia (jakiekolwiek), tylko po to, aby miały status studenta i można było podpisać konwencję stażową (taka konwencja jest trójstronna: pracodawca-student-uniwersytet). Lub proponują inne rozwiązanie, również dla pracodawcy bardzo wygodne - freelans. Co freelans oznacza chyba nie muszę tłumaczyć. W skrócie wygląda to tak, że kiedy cię potrzebujemy, to dzwonimy i dajemy zlecenie, a kiedy nie potrzebujemy, to radź sobie sam.
W moim przypadku jest bardzo podobnie. Bardzo chętnie i bez problemu przedłużono ze mną staż. Mam co robić, nie nudzę się, pracy dla mnie wystarczyłoby chyba od samych dziewczyn z promocji, nie wspominając o pracy dla edytorów. Ale przecież nikogo nie zatrudnią, bo chyba by głupi byli, żeby zatrudniać kogoś, skoro można korzystać z taniej siły roboczej, jaką są stażyści. Rok temu i pół roku temu byłem stażystą, więc patrzyłem na oferty dla stażystów. Trochę tego było. Teraz patrzę na oferty pracy. Mało. Około 1/3 tego co dla stażystów, a może jeszcze mniej. No i oczywiście wymagają pięcioletniego doświadczenia w pracy na podobnym stanowisku, a czasem i własnego auta.
Nie wiem co to będzie. Przez najbliższe półtora miesiąca jeszcze nie powinienem się o to martwić. Mam raport ze stażu do napisania, mam projekt roczny do ukończenia (i zaczęcia!). W akademiku mogę być do końca lipca (a w poniedziałek spróbuję przedłużyć do końca sierpnia). W lipcu chyba zacznę szukać pracy. Zobaczymy.
Może lekko przesadzam, praca dla nas jest, ale nie ma stanowisk. Znów nie tak - stanowiska są, ale nie w tym charakterze, w jakim proponują. Otóż jest tak, moje koleżanki chcą być redaktorkami w wydawnictwach (najczęściej), a ja chcę być paoistą w wydawnictwie. Praca (tzn. zajęcie) jest, ale nikt nie chce zatrudnić. Na staż chętnie przyjmą (bo to oznacza oszczędności dla firmy), ale na etat nie zatrudnią (nie dość, że większa pensja niż stażysty, to jeszcze nie można się takiego pracownika pozbyć w każdej chwili). Koleżankom wprost mówią, żeby zapisały się na studia (jakiekolwiek), tylko po to, aby miały status studenta i można było podpisać konwencję stażową (taka konwencja jest trójstronna: pracodawca-student-uniwersytet). Lub proponują inne rozwiązanie, również dla pracodawcy bardzo wygodne - freelans. Co freelans oznacza chyba nie muszę tłumaczyć. W skrócie wygląda to tak, że kiedy cię potrzebujemy, to dzwonimy i dajemy zlecenie, a kiedy nie potrzebujemy, to radź sobie sam.
W moim przypadku jest bardzo podobnie. Bardzo chętnie i bez problemu przedłużono ze mną staż. Mam co robić, nie nudzę się, pracy dla mnie wystarczyłoby chyba od samych dziewczyn z promocji, nie wspominając o pracy dla edytorów. Ale przecież nikogo nie zatrudnią, bo chyba by głupi byli, żeby zatrudniać kogoś, skoro można korzystać z taniej siły roboczej, jaką są stażyści. Rok temu i pół roku temu byłem stażystą, więc patrzyłem na oferty dla stażystów. Trochę tego było. Teraz patrzę na oferty pracy. Mało. Około 1/3 tego co dla stażystów, a może jeszcze mniej. No i oczywiście wymagają pięcioletniego doświadczenia w pracy na podobnym stanowisku, a czasem i własnego auta.
Nie wiem co to będzie. Przez najbliższe półtora miesiąca jeszcze nie powinienem się o to martwić. Mam raport ze stażu do napisania, mam projekt roczny do ukończenia (i zaczęcia!). W akademiku mogę być do końca lipca (a w poniedziałek spróbuję przedłużyć do końca sierpnia). W lipcu chyba zacznę szukać pracy. Zobaczymy.
wtorek, 12 maja 2009
BCN
Kiedy byłem w Barcelonie to miałem prawie natłok wrażeń i nie wiedziałem co zapamiętać, żeby móc się podzielić. Może zacznę opisywać po kolei, a ulotne wrażenia odnajdą się gdzieś w mojej pamięci.
Do Barcelony jechałem dość smutny. Dosłownie w dzień wyjazdu dowiedziałem się, że nie jedzie nikt z polskiej ekipy (Aga, Bo i Piotrek). W autobusie siedziałem z jakimś obcym gościem, a ponieważ jestem z natury nieśmiały, to nie zamieniłem z nikim słowa przez całą drogę. Z Paryża wyjechaliśmy o 21.30 w środę, a do celu dotarliśmy o 11.00 następnego dnia. Z placu, na którym nas wysadzono poszliśmy całą grupą do hostelu. Tutaj zaczęły się małe problemy z przydziałem pomieszczeń. Subha wprawdzie zrobił to już wcześniej, ale conasse na miejscu zaczęła się rządzić i zrobił się bałagan. Subha wziął pokój sześcioosobowy dla siebie i takich jak ja - którzy przyjechali bez znajomych. Zatem było nas pięciu: Subha (Hindus, a dokładniej Bengal), Fabricio (Rwandyjczyk), Anderson (lub Andersen?) i Norberto (dwaj Brazylijczycy) oraz ja.
Pierwszego dnia, czyli w czwartek, należało jeszcze wypocząć po podróży. W tym celu, wyszliśmy z hostelu i rozpoczęliśmy poszukiwania mercat, czyli marketu. Kiedy znaleźliśmy, to kupiliśmy niezbędną rzecz - piwo i skierowaliśmy się w stronę plaży. Piwo się po drodze skończyło i dokupiliśmy jeszcze. Na szczęście Hiszpanie nie są tak pazerni i mają piwo w lodówkach (we Francji nie zawsze tak jest), więc nadaje się bezpośrednio do spożycia. Na plaży przysiedliśmy się do Rosjanek (w końcu ktoś musi pilnować maneli) i się wykąpaliśmy (raz, drugi, trzeci...). Dla mnie morze było superprzyjemne, ale dla pozostałych, raczej zimne, a wręcz lodowate :) Próbowaliśmy także namówić (potem nawet wciągnąć) dziewczyny do wody, ale się nie udało. W drodze powrotnej robiliśmy sporo głupot (jak fotografowanie się ze starszymi Niemkami :]). Wróciliśmy do schroniska przed wieczornym wyjściem. Potem szukaliśmy jakiejś boîte, ale nasze poszukiwania spełzły na niczym i na dobre wróciliśmy około północy (chyba bez Fabricio, który się gdzieś wkręcił). Kiedy położyłem się, to czułem, że piwo wypite w ciągu dnia jeszcze mi nieźle kręci w głowie.
Drugiego dnia, w piątek, wstaliśmy z planem w miarę konkretnym. Miałem plan miasta, więc zostałem przewodnikiem. Najpierw poszliśmy w stronę portu, gdzie wzięliśmy teleferic na Montjuïc. Jako miłośnik (no może to za duże słowo) fortyfikacji, koniecznie chciałem zobaczyć fortecę na tym wzgórzu, z której jest świetne pole ostrzału na port. Ale tą chęcią nie dzieliłem się z nikim. Na szczęście w miarę bez szemrania wszyscy szli za mną (a na początku było nas w sumie dziesięć osób). Dziewczyny jednak nie chciały się wspinać na górę, więc zostawiły na przystanku autobusowym (i tak potem wzięły inną teleferic), a my (Subha, Brazylijczycy i ja) ruszyliśmy na szczyt. Aha, Fabricio spał jak zabity, bo wrócił nad ranem. Fort jak fort - dobrze zachowany, ale nie znam się tak dobrze, żeby powiedzieć czy git, czy niegit. Warto było jednak wejść, bo świetny widok był stamtą. Zarówno na miasto, port, a nawet na oddalone lotnisko. Potem zeszliśmy w stronę stadionu olimpijskiego, tam też widzieliśmy wieżę [edytuj]. Potem skierowaliśmy się w dół, w stronę miasta. Przeszliśmy koło Palau Nacional, w którym mieści się Muzeum Sztuki Katalońskiej. Niestety, fontann nie mogliśmy zobaczyć, bo wszystko było ogrodzone - na terenie targów był salon samochodowy. Zeszliśmy jeszcze niżej. Zjedliśmy coś i tu znów gromadka się zmniejszyła (aha, dwie dziewczyny już wcześniej wróciły teleferykiem), znów dwie dziewczyny pojechały gdzieś, a my, już tylko w sześcioro, wzięliśmy metro i pojechaliśmy zobaczyć bazylikę Sagrada Familia. Nooo, powiem, że specjalnie mnie nie urzekła urodą. Wieże są świetne, ale reszta... Zbyt eklektyczna, zbyt monumentalna, zbyt ni przypiął, ni przyłatał. Sorry Gaudi. Stamtąd wróciliśmy (panowie pieszo, panie metrem - a i tak byliśmy szybciej - dziewczyny musiały shopping zrobić - robiły chyba zresztą co dnia) do schroniska. Wzięliśmy prysznic i poszliśmy do restauracji w porcie na kolację. I tu już powoli docieramy do mojego nieszczęścia :/ Już wcześniej mnie bolało, ale dopiero w resto zauważyłem jak bardzo mi spuchła lewa kostka i że cholernie mnie to boli. Ledwo wróciłem do schroniska. Dodatkowo, ponieważ przez cały dzień byłem na słońcu (oczywiście bez żadnej ochrony przeciwsłonecznej oprócz okularów), to byłem megaczerwony, było mi w pokoju zimno i miałem dreszcze. Chłopacy wrócili w dwóch partiach i to ja zawsze wstawałem i im otwierałem, a nie byłem w najlepszej formie.
W sobotę pojechaliśmy tylko do Parku Guell, który zaprojektował Gaudi. Park jak park - ok, zapewne ma urok, ale musi być w nim mniej turystów. Niestety, długi majowy weekend, to nie jest najlepszy moment na wycieczkę do Barcelony (do Paryża zresztą też nie). Nawiasem pisząc, bardzo dużo było w mieście Francuzów. Potem wróciliśmy do hostelu. Ja musiałem odpocząć, więc zostałem, a Subha, Norberto i Anders(s)on gdzieś wybyli. Potem się trochę zmobilizowałem, wstałem i poszedłem zrobić parę zdjęć w okolicy. Towarzysze podróży znów wracali w nocy, znów partiami, ostatnia partia chyba ok. 6.30.
W niedzielę czekałem już tylko na autobus. Jeszcze powłóczyłem się trochę z Norberto po Dzielnicy Gotyckiej, ale to już było takie włóczenie dla włóczenia (on szukał jakiś suwenirów). O 15.30 wyruszyliśmy w drogę powrotną, którą - z powodu mojej spuchniętej stopy - bardzo źle przeżyłem i wspominam. Prawie nie spałem.
Do Paryża dotarliśmy o 6.10. Trochę się przespałem, potem wstałem, chciałem iść pod prysznic, ale najpierw Marta B. dzwoniła, potem Marka K. dzwoniła i za każdym razem ktoś już mnie zdążył ubiec i zająć miejsce. Do pracy dotarłem niewiele przed południem. W jednym adidasie i jednym laczku. Potem był obiad (w drodze powrotnej nic nie jadłem, a na śniadanie dwa wafle ryżowe z dżemem), pogoda brzydka - zimno, pochmurno i deszczowo. Zero motywacji, najchętniej wróciłbym i położył się spać. Chciałem (jako że jestem teraz na pół etatu) wrócić o 17.00, ale oczywiście ciągle coś wyskakiwało i ostatecznie biuro opuściłem o 17.47.
Inne wspomnienia z podróży.
Barcelona - duże miasto i zabytki nie są tak skoncentrowane jak w Paryżu, więc się trudniej zwiedza.
Barcelona - wcale (wbrew temu co mi mówiono) nie jest tańsza od Paryża (może nie tam jadłem, gdzie powinienem?)
Na najbardziej znanej alei miasta - Las Ramblas wieczorem jesteś (przynajmniej ja byłem) zaczepiany przez prostytutki (same Murzynki), a porcie przez dilerów narkotyków. Dziewczyny powiedziały mi, że pewnie dlatego, że wyglądam na Brytola, którzy znani są z ekscesów (zresztą nie tylko tutaj pewnie).
Barcelona - miast kieszonkowców i innych złodziei. Mnie na szczęście nic przykrego nie spotkało, ale kiedy robiliśmy sobie zdjęcia, koleś próbował podebrać Subhie portfel (z torebki przewieszonej przez ramie), a jedna z Rosjanek została okradziona à l'arrache, czyli kiedy stała przy przejściu, jezdni (?) przejeżdżający na skuterze koleś zerwał jej z ramienia torebkę i tyle go widziała.
Coś mi się zapewne jeszcze przypomni, ale pewnie już nie będzie mi się chciało dopisywać. Zdjęcia tymczasowo są tutaj, ale potem wybiorę, poprawię i wrzucę jeszcze raz.
Do Barcelony jechałem dość smutny. Dosłownie w dzień wyjazdu dowiedziałem się, że nie jedzie nikt z polskiej ekipy (Aga, Bo i Piotrek). W autobusie siedziałem z jakimś obcym gościem, a ponieważ jestem z natury nieśmiały, to nie zamieniłem z nikim słowa przez całą drogę. Z Paryża wyjechaliśmy o 21.30 w środę, a do celu dotarliśmy o 11.00 następnego dnia. Z placu, na którym nas wysadzono poszliśmy całą grupą do hostelu. Tutaj zaczęły się małe problemy z przydziałem pomieszczeń. Subha wprawdzie zrobił to już wcześniej, ale conasse na miejscu zaczęła się rządzić i zrobił się bałagan. Subha wziął pokój sześcioosobowy dla siebie i takich jak ja - którzy przyjechali bez znajomych. Zatem było nas pięciu: Subha (Hindus, a dokładniej Bengal), Fabricio (Rwandyjczyk), Anderson (lub Andersen?) i Norberto (dwaj Brazylijczycy) oraz ja.
Pierwszego dnia, czyli w czwartek, należało jeszcze wypocząć po podróży. W tym celu, wyszliśmy z hostelu i rozpoczęliśmy poszukiwania mercat, czyli marketu. Kiedy znaleźliśmy, to kupiliśmy niezbędną rzecz - piwo i skierowaliśmy się w stronę plaży. Piwo się po drodze skończyło i dokupiliśmy jeszcze. Na szczęście Hiszpanie nie są tak pazerni i mają piwo w lodówkach (we Francji nie zawsze tak jest), więc nadaje się bezpośrednio do spożycia. Na plaży przysiedliśmy się do Rosjanek (w końcu ktoś musi pilnować maneli) i się wykąpaliśmy (raz, drugi, trzeci...). Dla mnie morze było superprzyjemne, ale dla pozostałych, raczej zimne, a wręcz lodowate :) Próbowaliśmy także namówić (potem nawet wciągnąć) dziewczyny do wody, ale się nie udało. W drodze powrotnej robiliśmy sporo głupot (jak fotografowanie się ze starszymi Niemkami :]). Wróciliśmy do schroniska przed wieczornym wyjściem. Potem szukaliśmy jakiejś boîte, ale nasze poszukiwania spełzły na niczym i na dobre wróciliśmy około północy (chyba bez Fabricio, który się gdzieś wkręcił). Kiedy położyłem się, to czułem, że piwo wypite w ciągu dnia jeszcze mi nieźle kręci w głowie.
Drugiego dnia, w piątek, wstaliśmy z planem w miarę konkretnym. Miałem plan miasta, więc zostałem przewodnikiem. Najpierw poszliśmy w stronę portu, gdzie wzięliśmy teleferic na Montjuïc. Jako miłośnik (no może to za duże słowo) fortyfikacji, koniecznie chciałem zobaczyć fortecę na tym wzgórzu, z której jest świetne pole ostrzału na port. Ale tą chęcią nie dzieliłem się z nikim. Na szczęście w miarę bez szemrania wszyscy szli za mną (a na początku było nas w sumie dziesięć osób). Dziewczyny jednak nie chciały się wspinać na górę, więc zostawiły na przystanku autobusowym (i tak potem wzięły inną teleferic), a my (Subha, Brazylijczycy i ja) ruszyliśmy na szczyt. Aha, Fabricio spał jak zabity, bo wrócił nad ranem. Fort jak fort - dobrze zachowany, ale nie znam się tak dobrze, żeby powiedzieć czy git, czy niegit. Warto było jednak wejść, bo świetny widok był stamtą. Zarówno na miasto, port, a nawet na oddalone lotnisko. Potem zeszliśmy w stronę stadionu olimpijskiego, tam też widzieliśmy wieżę [edytuj]. Potem skierowaliśmy się w dół, w stronę miasta. Przeszliśmy koło Palau Nacional, w którym mieści się Muzeum Sztuki Katalońskiej. Niestety, fontann nie mogliśmy zobaczyć, bo wszystko było ogrodzone - na terenie targów był salon samochodowy. Zeszliśmy jeszcze niżej. Zjedliśmy coś i tu znów gromadka się zmniejszyła (aha, dwie dziewczyny już wcześniej wróciły teleferykiem), znów dwie dziewczyny pojechały gdzieś, a my, już tylko w sześcioro, wzięliśmy metro i pojechaliśmy zobaczyć bazylikę Sagrada Familia. Nooo, powiem, że specjalnie mnie nie urzekła urodą. Wieże są świetne, ale reszta... Zbyt eklektyczna, zbyt monumentalna, zbyt ni przypiął, ni przyłatał. Sorry Gaudi. Stamtąd wróciliśmy (panowie pieszo, panie metrem - a i tak byliśmy szybciej - dziewczyny musiały shopping zrobić - robiły chyba zresztą co dnia) do schroniska. Wzięliśmy prysznic i poszliśmy do restauracji w porcie na kolację. I tu już powoli docieramy do mojego nieszczęścia :/ Już wcześniej mnie bolało, ale dopiero w resto zauważyłem jak bardzo mi spuchła lewa kostka i że cholernie mnie to boli. Ledwo wróciłem do schroniska. Dodatkowo, ponieważ przez cały dzień byłem na słońcu (oczywiście bez żadnej ochrony przeciwsłonecznej oprócz okularów), to byłem megaczerwony, było mi w pokoju zimno i miałem dreszcze. Chłopacy wrócili w dwóch partiach i to ja zawsze wstawałem i im otwierałem, a nie byłem w najlepszej formie.
W sobotę pojechaliśmy tylko do Parku Guell, który zaprojektował Gaudi. Park jak park - ok, zapewne ma urok, ale musi być w nim mniej turystów. Niestety, długi majowy weekend, to nie jest najlepszy moment na wycieczkę do Barcelony (do Paryża zresztą też nie). Nawiasem pisząc, bardzo dużo było w mieście Francuzów. Potem wróciliśmy do hostelu. Ja musiałem odpocząć, więc zostałem, a Subha, Norberto i Anders(s)on gdzieś wybyli. Potem się trochę zmobilizowałem, wstałem i poszedłem zrobić parę zdjęć w okolicy. Towarzysze podróży znów wracali w nocy, znów partiami, ostatnia partia chyba ok. 6.30.
W niedzielę czekałem już tylko na autobus. Jeszcze powłóczyłem się trochę z Norberto po Dzielnicy Gotyckiej, ale to już było takie włóczenie dla włóczenia (on szukał jakiś suwenirów). O 15.30 wyruszyliśmy w drogę powrotną, którą - z powodu mojej spuchniętej stopy - bardzo źle przeżyłem i wspominam. Prawie nie spałem.
Do Paryża dotarliśmy o 6.10. Trochę się przespałem, potem wstałem, chciałem iść pod prysznic, ale najpierw Marta B. dzwoniła, potem Marka K. dzwoniła i za każdym razem ktoś już mnie zdążył ubiec i zająć miejsce. Do pracy dotarłem niewiele przed południem. W jednym adidasie i jednym laczku. Potem był obiad (w drodze powrotnej nic nie jadłem, a na śniadanie dwa wafle ryżowe z dżemem), pogoda brzydka - zimno, pochmurno i deszczowo. Zero motywacji, najchętniej wróciłbym i położył się spać. Chciałem (jako że jestem teraz na pół etatu) wrócić o 17.00, ale oczywiście ciągle coś wyskakiwało i ostatecznie biuro opuściłem o 17.47.
Inne wspomnienia z podróży.
Barcelona - duże miasto i zabytki nie są tak skoncentrowane jak w Paryżu, więc się trudniej zwiedza.
Barcelona - wcale (wbrew temu co mi mówiono) nie jest tańsza od Paryża (może nie tam jadłem, gdzie powinienem?)
Na najbardziej znanej alei miasta - Las Ramblas wieczorem jesteś (przynajmniej ja byłem) zaczepiany przez prostytutki (same Murzynki), a porcie przez dilerów narkotyków. Dziewczyny powiedziały mi, że pewnie dlatego, że wyglądam na Brytola, którzy znani są z ekscesów (zresztą nie tylko tutaj pewnie).
Barcelona - miast kieszonkowców i innych złodziei. Mnie na szczęście nic przykrego nie spotkało, ale kiedy robiliśmy sobie zdjęcia, koleś próbował podebrać Subhie portfel (z torebki przewieszonej przez ramie), a jedna z Rosjanek została okradziona à l'arrache, czyli kiedy stała przy przejściu, jezdni (?) przejeżdżający na skuterze koleś zerwał jej z ramienia torebkę i tyle go widziała.
Coś mi się zapewne jeszcze przypomni, ale pewnie już nie będzie mi się chciało dopisywać. Zdjęcia tymczasowo są tutaj, ale potem wybiorę, poprawię i wrzucę jeszcze raz.
niedziela, 26 kwietnia 2009
wtorek, 21 kwietnia 2009
Miejskie wideła
Wyjście z metra
Skrzyżowanie przed operą
Maraton Paryski 2009
Jogging w parku CIUP
Taki się robi widełoklipy
RER w parku Montsouris
Skrzyżowanie przed operą
Maraton Paryski 2009
Jogging w parku CIUP
Taki się robi widełoklipy
RER w parku Montsouris
poniedziałek, 20 kwietnia 2009
poniedziałek, 30 marca 2009
Głupi dzięcioł
Idę do pracy. Przechodzę koło domu Fondation suisse i słyszę coś jakby dzięcioł. Częstotliwość uderzeń odpowiada, ale nie ten dźwięk. Rozglądam się po drzewach, nic nie widzę. Przechodzę dalej, patrzę w górę. Rozglądam się i chyba widzę. Siedzi takie małe głupie nieszczęście na antenie telewizyjnej i wali dziobem w plastikową puszkę z elektroniką.
3 kwietnia
EDIT: Podobno ten dzięcioł wcale nie taki głupi. Ponieważ nie potrafi śpiewać jak inne ptaki, a samicę trzeba jakoś przywołać, więc wali w puste pudełko że hej. Podobno działa (gdyby nie działało, to pewnie by już dzięciołów na świecie nie było).
3 kwietnia
EDIT: Podobno ten dzięcioł wcale nie taki głupi. Ponieważ nie potrafi śpiewać jak inne ptaki, a samicę trzeba jakoś przywołać, więc wali w puste pudełko że hej. Podobno działa (gdyby nie działało, to pewnie by już dzięciołów na świecie nie było).
czwartek, 26 marca 2009
niedziela, 22 marca 2009
Powitanie wiosny
Nadal akumulatorki nie doszły, więc nie mogłem robić zdjęć. Wkurza już mnie ta sytuacja :/
W ten weekend byłem sprytniejszy. Wiedziałem, że w sobotę ma być jeszcze ładnie, a w niedzielę już nie, więc odpuściłem sobie sobotnie zakupy, wstałem o 7h00, zaplanowałem trasę i o 9h30 byłem już z rowerem na stacji RER-a B w kierunku St Remy Les Chevreuse. Stamtąd udałem się tak jak pokazuje mapa.
Dojechałem do Rambouillet - miasta, w którym mieszka Thierry, z którym pracuję w Nathanie. Kiedy dojechałem do tej miejscowości, rozglądałem się po ulicach (raczej nie wierząc, że mogę go spotkać). W sobotę rano był targ i na ulicach było dużo ludzi. Pojechałem do parku pałacowego, poleżałem na ławce, zjadłem czekolady kawałek, a potem ruszyłem dalej. Jadę i jadę i nagle widzę po lewej stronie, w odległości mniej więcej 200 metrów białowłosego pana i panią uprawiających jogging. Skręciłem za nimi, podjeżdżam na odległość 30 metrów i kogo widzę? Thierry we własnej osobie z własną żoną. No naprawdę, świat jest mały. Ale takie zbiegi okoliczności też są niesamowite. Gdybym nie jadł na ławce czekolady, albo gdybym dłużej leżał na ławce, to bym ich nie spotkał.
Z Rambouillet do Paryża wróciłem pociągiem. Rowerowanie zakończyłem z wynikiem 45 km na liczniku. W sumie, w 2009 roku przejechałem 430 km.
W ten weekend byłem sprytniejszy. Wiedziałem, że w sobotę ma być jeszcze ładnie, a w niedzielę już nie, więc odpuściłem sobie sobotnie zakupy, wstałem o 7h00, zaplanowałem trasę i o 9h30 byłem już z rowerem na stacji RER-a B w kierunku St Remy Les Chevreuse. Stamtąd udałem się tak jak pokazuje mapa.
Dojechałem do Rambouillet - miasta, w którym mieszka Thierry, z którym pracuję w Nathanie. Kiedy dojechałem do tej miejscowości, rozglądałem się po ulicach (raczej nie wierząc, że mogę go spotkać). W sobotę rano był targ i na ulicach było dużo ludzi. Pojechałem do parku pałacowego, poleżałem na ławce, zjadłem czekolady kawałek, a potem ruszyłem dalej. Jadę i jadę i nagle widzę po lewej stronie, w odległości mniej więcej 200 metrów białowłosego pana i panią uprawiających jogging. Skręciłem za nimi, podjeżdżam na odległość 30 metrów i kogo widzę? Thierry we własnej osobie z własną żoną. No naprawdę, świat jest mały. Ale takie zbiegi okoliczności też są niesamowite. Gdybym nie jadł na ławce czekolady, albo gdybym dłużej leżał na ławce, to bym ich nie spotkał.
Z Rambouillet do Paryża wróciłem pociągiem. Rowerowanie zakończyłem z wynikiem 45 km na liczniku. W sumie, w 2009 roku przejechałem 430 km.
A w akademiku szybka ustawka na piknik w parku Montsouris. O 17h00 byliśmy (tzn. Aga, Bo' i ja) gotowi. Rozłożyliśmy się na karimatach i kocu w parku.
Potem jeszcze ściągnęliśmy do nas Śledzia. (- Dziabnąć Śledzia widelcem czy nie?)
Ale o 19h00 park zamykają i wygonili nas.
Postanowiliśmy kontynuować dobrze rozpoczęty wieczór. O 20h00 u mnie na wieczorze filmowym. Po filmie dobili do nas jeszcze Aga i Sebastian.
I tak się zasiedzieliśmy do 3h00 :D
Subskrybuj:
Posty (Atom)