Do Barcelony jechałem dość smutny. Dosłownie w dzień wyjazdu dowiedziałem się, że nie jedzie nikt z polskiej ekipy (Aga, Bo i Piotrek). W autobusie siedziałem z jakimś obcym gościem, a ponieważ jestem z natury nieśmiały, to nie zamieniłem z nikim słowa przez całą drogę. Z Paryża wyjechaliśmy o 21.30 w środę, a do celu dotarliśmy o 11.00 następnego dnia. Z placu, na którym nas wysadzono poszliśmy całą grupą do hostelu. Tutaj zaczęły się małe problemy z przydziałem pomieszczeń. Subha wprawdzie zrobił to już wcześniej, ale conasse na miejscu zaczęła się rządzić i zrobił się bałagan. Subha wziął pokój sześcioosobowy dla siebie i takich jak ja - którzy przyjechali bez znajomych. Zatem było nas pięciu: Subha (Hindus, a dokładniej Bengal), Fabricio (Rwandyjczyk), Anderson (lub Andersen?) i Norberto (dwaj Brazylijczycy) oraz ja.
Pierwszego dnia, czyli w czwartek, należało jeszcze wypocząć po podróży. W tym celu, wyszliśmy z hostelu i rozpoczęliśmy poszukiwania mercat, czyli marketu. Kiedy znaleźliśmy, to kupiliśmy niezbędną rzecz - piwo i skierowaliśmy się w stronę plaży. Piwo się po drodze skończyło i dokupiliśmy jeszcze. Na szczęście Hiszpanie nie są tak pazerni i mają piwo w lodówkach (we Francji nie zawsze tak jest), więc nadaje się bezpośrednio do spożycia. Na plaży przysiedliśmy się do Rosjanek (w końcu ktoś musi pilnować maneli) i się wykąpaliśmy (raz, drugi, trzeci...). Dla mnie morze było superprzyjemne, ale dla pozostałych, raczej zimne, a wręcz lodowate :) Próbowaliśmy także namówić (potem nawet wciągnąć) dziewczyny do wody, ale się nie udało. W drodze powrotnej robiliśmy sporo głupot (jak fotografowanie się ze starszymi Niemkami :]). Wróciliśmy do schroniska przed wieczornym wyjściem. Potem szukaliśmy jakiejś boîte, ale nasze poszukiwania spełzły na niczym i na dobre wróciliśmy około północy (chyba bez Fabricio, który się gdzieś wkręcił). Kiedy położyłem się, to czułem, że piwo wypite w ciągu dnia jeszcze mi nieźle kręci w głowie.
Drugiego dnia, w piątek, wstaliśmy z planem w miarę konkretnym. Miałem plan miasta, więc zostałem przewodnikiem. Najpierw poszliśmy w stronę portu, gdzie wzięliśmy teleferic na Montjuïc. Jako miłośnik (no może to za duże słowo) fortyfikacji, koniecznie chciałem zobaczyć fortecę na tym wzgórzu, z której jest świetne pole ostrzału na port. Ale tą chęcią nie dzieliłem się z nikim. Na szczęście w miarę bez szemrania wszyscy szli za mną (a na początku było nas w sumie dziesięć osób). Dziewczyny jednak nie chciały się wspinać na górę, więc zostawiły na przystanku autobusowym (i tak potem wzięły inną teleferic), a my (Subha, Brazylijczycy i ja) ruszyliśmy na szczyt. Aha, Fabricio spał jak zabity, bo wrócił nad ranem. Fort jak fort - dobrze zachowany, ale nie znam się tak dobrze, żeby powiedzieć czy git, czy niegit. Warto było jednak wejść, bo świetny widok był stamtą. Zarówno na miasto, port, a nawet na oddalone lotnisko. Potem zeszliśmy w stronę stadionu olimpijskiego, tam też widzieliśmy wieżę [edytuj]. Potem skierowaliśmy się w dół, w stronę miasta. Przeszliśmy koło Palau Nacional, w którym mieści się Muzeum Sztuki Katalońskiej. Niestety, fontann nie mogliśmy zobaczyć, bo wszystko było ogrodzone - na terenie targów był salon samochodowy. Zeszliśmy jeszcze niżej. Zjedliśmy coś i tu znów gromadka się zmniejszyła (aha, dwie dziewczyny już wcześniej wróciły teleferykiem), znów dwie dziewczyny pojechały gdzieś, a my, już tylko w sześcioro, wzięliśmy metro i pojechaliśmy zobaczyć bazylikę Sagrada Familia. Nooo, powiem, że specjalnie mnie nie urzekła urodą. Wieże są świetne, ale reszta... Zbyt eklektyczna, zbyt monumentalna, zbyt ni przypiął, ni przyłatał. Sorry Gaudi. Stamtąd wróciliśmy (panowie pieszo, panie metrem - a i tak byliśmy szybciej - dziewczyny musiały shopping zrobić - robiły chyba zresztą co dnia) do schroniska. Wzięliśmy prysznic i poszliśmy do restauracji w porcie na kolację. I tu już powoli docieramy do mojego nieszczęścia :/ Już wcześniej mnie bolało, ale dopiero w resto zauważyłem jak bardzo mi spuchła lewa kostka i że cholernie mnie to boli. Ledwo wróciłem do schroniska. Dodatkowo, ponieważ przez cały dzień byłem na słońcu (oczywiście bez żadnej ochrony przeciwsłonecznej oprócz okularów), to byłem megaczerwony, było mi w pokoju zimno i miałem dreszcze. Chłopacy wrócili w dwóch partiach i to ja zawsze wstawałem i im otwierałem, a nie byłem w najlepszej formie.
W sobotę pojechaliśmy tylko do Parku Guell, który zaprojektował Gaudi. Park jak park - ok, zapewne ma urok, ale musi być w nim mniej turystów. Niestety, długi majowy weekend, to nie jest najlepszy moment na wycieczkę do Barcelony (do Paryża zresztą też nie). Nawiasem pisząc, bardzo dużo było w mieście Francuzów. Potem wróciliśmy do hostelu. Ja musiałem odpocząć, więc zostałem, a Subha, Norberto i Anders(s)on gdzieś wybyli. Potem się trochę zmobilizowałem, wstałem i poszedłem zrobić parę zdjęć w okolicy. Towarzysze podróży znów wracali w nocy, znów partiami, ostatnia partia chyba ok. 6.30.
W niedzielę czekałem już tylko na autobus. Jeszcze powłóczyłem się trochę z Norberto po Dzielnicy Gotyckiej, ale to już było takie włóczenie dla włóczenia (on szukał jakiś suwenirów). O 15.30 wyruszyliśmy w drogę powrotną, którą - z powodu mojej spuchniętej stopy - bardzo źle przeżyłem i wspominam. Prawie nie spałem.
Do Paryża dotarliśmy o 6.10. Trochę się przespałem, potem wstałem, chciałem iść pod prysznic, ale najpierw Marta B. dzwoniła, potem Marka K. dzwoniła i za każdym razem ktoś już mnie zdążył ubiec i zająć miejsce. Do pracy dotarłem niewiele przed południem. W jednym adidasie i jednym laczku. Potem był obiad (w drodze powrotnej nic nie jadłem, a na śniadanie dwa wafle ryżowe z dżemem), pogoda brzydka - zimno, pochmurno i deszczowo. Zero motywacji, najchętniej wróciłbym i położył się spać. Chciałem (jako że jestem teraz na pół etatu) wrócić o 17.00, ale oczywiście ciągle coś wyskakiwało i ostatecznie biuro opuściłem o 17.47.
Inne wspomnienia z podróży.
Barcelona - duże miasto i zabytki nie są tak skoncentrowane jak w Paryżu, więc się trudniej zwiedza.
Barcelona - wcale (wbrew temu co mi mówiono) nie jest tańsza od Paryża (może nie tam jadłem, gdzie powinienem?)
Na najbardziej znanej alei miasta - Las Ramblas wieczorem jesteś (przynajmniej ja byłem) zaczepiany przez prostytutki (same Murzynki), a porcie przez dilerów narkotyków. Dziewczyny powiedziały mi, że pewnie dlatego, że wyglądam na Brytola, którzy znani są z ekscesów (zresztą nie tylko tutaj pewnie).
Barcelona - miast kieszonkowców i innych złodziei. Mnie na szczęście nic przykrego nie spotkało, ale kiedy robiliśmy sobie zdjęcia, koleś próbował podebrać Subhie portfel (z torebki przewieszonej przez ramie), a jedna z Rosjanek została okradziona à l'arrache, czyli kiedy stała przy przejściu, jezdni (?) przejeżdżający na skuterze koleś zerwał jej z ramienia torebkę i tyle go widziała.
Coś mi się zapewne jeszcze przypomni, ale pewnie już nie będzie mi się chciało dopisywać. Zdjęcia tymczasowo są tutaj, ale potem wybiorę, poprawię i wrzucę jeszcze raz.
1 komentarz:
No tak. Kondycja coś nie tak. Brat.
Prześlij komentarz