poniedziałek, 23 lutego 2009

Wenecja

W końcu nadszedł czas na wycieczkę z Fundacji do Wenecji. Niestety Bo i Agnieszki nie pojechały. Szkoda. Powinny żałować.

Wenecja - nie jest przereklamowana. Jedyne w swoim rodzaju miejsce. Ale przyznać trzeba, że sypie się. I to dosłownie. Bardzo dużo domów wymaga gruntownego remontu. A na ścianach widać, że wilgoć dochodzi do drugiego piętra.
Na weekendowy wypad jak najbardziej polecam, ale na stałe nie chciałbym tam mieszkać. Jedyne możliwe środki transportu to własne nogi albo łódka. Rower odpada (chyba że wodny).
A tu kilka zdjęć

Wenecja

Piosenka z Youtube'a, bo Deezer już nie umożliwia wstawiania playera w kodzie. Kiedy byliśmy w Wenecji, to cały czas mi po głowie chodziła, chociaż najważniejszym słowem, jakiego się tam nauczyłem wcale nie była signorina, ale supermercato. ;)

poniedziałek, 16 lutego 2009

Sekwoje i inne

[EDIT] 1 marca 2009
W piątek były urodziny Agi (w Cergy jak zwykle). Impreza świetna. Tak świetna, że nawet policja na koniec chciała się załapać;)
A ja wyglądałem na niej mniej więcej tak
Sobotę poświęciłem z Loureedem na poszukiwanie zewnętrznego dysku twardego. Jakiś kupiliśmy. Niech długo służy. A wieczorem filmowo u mnie. Oprócz Loureeda była też Justyna. A zupełnym wieczorem przyszła Bo' z Limerykiem. No i tak posiedzieliśmy do 3h00 :]

Ale w niedzielę się zmobilizowałem, wstałem, spakowałem się, wsiadłem na rower i pojechałem pojeździć po okolicach Torcy. W sumie tego dnia przejechałem rowerem 58 kilometrów. Już dawno takiej trasy nie pokonałem.
Tak wyglądają francuskie sekwoje
A takie perełki architektury wiejskiej można jeszcze czasem spotkać. Francuska wieś ma swój urok.Przybliżona trasa (ostatnich kilometrów nie potrafię wyznaczyć)

niedziela, 8 lutego 2009

A miał być...

leniwy weekend. I częściowo plan się udał. W piątek nie pojechałem na Paris Rando Velo, jeszcze nie czułem się wystarczająco zdrowy. W sobotę chciałem załapać się na soldy, ale nie udało się. Wstałem późno, poszedłem z Julią na zakupy do Lidla, a potem jeszcze pranie zrobiłem. Padał śnieg i było zimno. Pogoda kinowa, więc wieczorem obejrzałem Myszy i ludzie wg powieści Johna Steinbecka. Świetny film. Polecam.

W niedzielę też wstałem też późno. Po 12h00. Ale jakoś tak 3 st. powyżej zera mnie nie zniechęciły, ubrałem się, wydrukowałem mapę z maps.google.com, wyprowadziłem rower i pojechałem do Wersalu.

Długi podjazd tuż za Paryżem. Trochę podjechałem, ale potem prowadziłem. Nie mam jeszcze kondycji.

Po 20 km w końcu dojechałem. Jestem, rozgrzewam akumulatorki od aparatu, ustawiam na 10 sek. Pozycja! Shot! A w tle pałac, niestety główną część zasłoniła ta czarna parka.
Potem zrobiłem rundkę po okolicy.Do parku z pałacykiem Trianon nie wpuszczali na rowerach (200 lat wpadłbym tam z polskimi szwoleżerami i byśmy im pokazali, kto rządzi!), więc znów przedefilowałem przed pałacem i wyjechałem po południowej stronie. A tam jest taki stawo-basen. Trochę wspomnień się z nim wiąże.W prawdzie przed sam pałac jest ode mnie 18 km, ale dzień zamknąłem z 36 km na liczniku (rundka po okolicy Wersalu, powrót ze stacji RER-a do akademika itd.). Z Wersalu do Paryża wróciłem pociągiem. Jeśli ktoś chce przejechać się z CIUP-u do Wersalu może wykorzystać tę trasę. Sprawdzona ;)

Agrandir le plan

wtorek, 3 lutego 2009

Weekend w Lyonie

Obiecałem, więc coś trzeba napisać. Niestety, piszę z tygodniowym opóźnieniem, więc nie będzie to relacja świeża. Trochę zapomniałem już co się działo w ubiegły weekend.

Wyjazd do Lyonu. Zostałem do niego nieco przymuszony, zwłaszcza, że od poprzedniego weekendu byłem chory. Myślałem, że pojadę kiedy już będzie cieplej, słoneczniej itd. Ale pojechałem na przełomie stycznia i lutego. Prawdę mówiąc pogoda była niezła. Wyjechałem w piątek o 20h54 (pojechałem na dworzec prosto z pracy). Jeszcze tego samego wieczoru zaliczyłem urodziny (dwudzieste dziewiąte?) Gwendala, znajomego Haliny. Wracaliśmy pieszo przez miasto. Nie wiem o której dotarliśmy.

Sobota. Mimo ambitnych planów, żeby wstać wcześnie, wyszło jak zwykle. To znaczy wyszliśmy dość późno, ale amfiteatry gallo-romańskie i Muzeum Drukarstwa (zdjęcia w galerii) zdążyliśmy obejrzeć. A wieczorem jeszcze gitparapetówkę u Floriana zaliczyliśmy. Wyszliśmy z niej chyba o 3h00 rano.

Niedziela. No, po takiej imprezie trzeba było dojść do siebie. Dochodziliśmy długo. Wyszliśmy dopiero o 16h00 i przeszliśmy się przez Parc de la Tête d'Or oraz Cité Internationale. Raczej czilałtowa niedziela ;)
Wieczorem jeszcze poszliśmy kupić bilety dla H. do Besançon oraz przyczailiśmy transport na rano dla mnie. TGV powrotny miałem o 5h30, więc było za wcześnie na dzienne autobusy lub trolejbusy, a nocne jakoś nie kursowały (tak to jest w małych miastach). W dworca Lyon Part-Dieu wróciliśmy rowerami miejskimi (velivami, ależ też ich wynajęcie jest skomplikowane!). Następnego ranka, tę samą trasę, ale w przeciwnym kierunku pokonałem sam. TGV miał 8 min. spóźnienia, ale na szczęście nie sprawdzali biletów, bo znów bym zapłacił 10 euro, bo zapomniałem karty 12-25. W Paryżu byłem ok. 7h45. Wysiadam z pociągu, patrzę, a tu biało. To już drugi raz w tym roku. Nie lubię zimy! Pojechałem RER-em na Chatelet, tutaj się naczekałem trochę na linię B (błogosławię bliskość miejsca zamieszkania i miejsca pracy!), przeszedłem się z aparatem przez teren Cite U (zdjęcia) i poszedłem prosto do pracy.

HaLyon

czwartek, 29 stycznia 2009

Od weekendu...

... do weekendu. Tak teraz mniej więcej wygląda moje życie.
Na stażu niezły zapieprz, już nawet nie zapisuję w organizerze co mam zrobić i na kiedy, bo wszystko jest "na zaraz". A powinienem to robić, bo potem, przy raporcie się zupełnie pogubię.

OK. Teraz nadrobię zaległości. W poprzedni tydzień prawie cały czas padało, więc na piątek przewidziałem imprezę w Cergy (a dokładniej w Pontoise) zamiast Paris Rando Velo. Nie żałuję, wyjście było prima sort (dzięki Marta, Aga, Magda i Monika). Zdjęcie
Wróciłem o 5h40, trochę chciałem się jeszcze przespać przed wizytą w BNF-ie z responsable de formation. Ale się nie udało, zaspałem, na miejsce dotarłem 40 minut później, responsable się wkurzyła i mi dość ostrego mejla wystosowała. "Punktualność jest niezbędną zaletą" :/ Ostatecznie wystawę poświeconą książkom dla dzieci i młodzieży zwiedziłem sam.

A wieczorem z Bo', Agnieszkami i Limerykiem i Benjaminem poszliśmy na imprezę do Domu Norwegii. Pomijając to, że czekaliśmy (i zmarzliśmy) na wejście 40 minut, że w środku sprzedawali najtańsze piwo w puszkach (Konigsbacher, jakieś 32 centymy za pół litra), to impreza była świetna. No i niezapomniany tekst o rozkładzie metra w pokoju Bo', a także wspólny taniec kolegów wymienionych wyżej;) Zdjęcie: w oczekiwaniu na wejście.
Niedziela, czilautowo, dochodzenie do siebie, początki przeziębienia, zwiedzanie wystawy zdjęć fotografów amerykańskich z lat 60. i 70. XX wieku (Seventies. Le choc de la photographie americaine). A wieczorem w CineClub film Fur o jednej z fotografek, której zdjęcia widziałem na wystawie. Jaki zbieg okoliczności!
Jeszcze są zdjęcia z niedzieli, ale na karcie, a nie chce mi się sięgać po plecak (leżę chory w łóżku).

A teraz muszę mimo wszystko wstać, spakować się, bo jutro prosto z pracy jadę na dworzec i śmigam na weekend do Lyonu. Miałem nadzieję, że wyzdrowieję, ale nie udało się. Więcej może w poniedziałek. Cześć.

czwartek, 22 stycznia 2009

Reklama w "Les Echos" i inne sprawy

Wczoraj siedziałem do 19h w pracy, bo goście z "Les Echos" nie akceptowali pliku PDF, który przygotowałem. PDF eksportowałem prosto z InDesigna, a oni chcieli wypuszczony z Distillera. Nie wiem wprawdzie jaka to różnica. Teoretycznie PDF do PDF, ale widać w praktyce nie. Jeszcze muszę dużo się nauczyć. Oprócz takiego PDF, akceptowali również pliki natywne z Quarka Xpressa i EPS z Photoshopa. Ponieważ ja wolę pracować w InDesignie, a w Xpressie tylko kiedy mam pliki wcześniej zrobione, więc odpadała opcja przepracowania tego w Quarku. Zrobiłem tak, że eksportowałem z InDesigna do PDF, a potem go zassałem Photoshopem i zapisałem jako EPS.
Specyfikacja z "Les Echos" chce pliki bez kompresji, więc mój EPS bez kompresji ważył około 30MB, co jak dla reklamy o rozmiarach 141x145 mm jest dość dużo. Biedna Marion, dziewczyna z promo, dla której najczęściej pracuję, nie mogła wysłać tak dużego pliku. To znaczy, ona mogła, ale skrzynka w gościa z "Les Echos" nie dawała rady przyjąć (jakaś amatorszczyzna normalnie, to ja z bezpłatnej skrzynki o2.pl mogę wysyłać i przyjmować załączoniki do 100MB). W końcu jej kazali zapodać plik na serwer FTP. Nie wiem o której godzinie się to wszystko skończyło. Ważne, że się udało, a dzisiaj zobaczyłem efekt w gazecie (nakład 152 419 egzemplarzy).
Prawdę mówiąc, to w samej reklamie niewiele jest mojej kreacji, bo kolorystykę miałem z góry określoną, krzywizny na dole musiały być takie jak na okładkach książki itd. No i w sumie to średnio mi się podoba, bo uważam, że graficznie jest to przeładowane. Ale trudno. Nie mnie miało się podobać ;)
A po pracy pojechałem z Szefową na spotkanie z Peterem Knappem. To dyrektor artystyczny, który początkowo pracował w Galleries Lafayette, później dla czasopisma "Elle".
Normalnie na Rencontres de Lure, bo tak to się nazywa bywa około 30 osób. Tym razem szacujemy, że było około 200. Nie udało nam się wejść do środka, więc odpuściliśmy sobie stanie na podwórku i poszliśmy do baru. Szefowa stawiała ;) Ja dwa Leffy, ona dwa kiry i z powrotem. Ludzie już się rozeszli. Miałem okazjię zobaczyć oryginalne chemins de fer z lat pięćdziesiątych ubiegłego wieku, odręczne rysunki itd. Muszę przyznać, że dla mnie to niezła historia. A także sporo spostrzeżeń socjologiczny, jak np. emancypacja kobiet i reklama w stylu: Kobieta i jej samochód. Jedyne co się nie zmieniło przez te 50 lat to design długopisów BIC. To też swoją drogą niesamowite.
Teraz w Nathanie przede wszystkim pracuję nad logotypami, które szybko muszę skończyć, bo do 29 muszę przygotować fronton na PLV (z fr. publication sur le lieu de vente, czyli reklama w miejscu sprzedaży, to takie kartony z ksiązkami, nie wiem jak się to po polsku nazywa, ktoś wie? może stand? nie wiem:/).

niedziela, 18 stycznia 2009

Ciężki weekend

Po ciężkim tygodniu w pracy trzeba odpocząć.
Słuchaj, czytaj i oglądaj.


Tradycyjnie w piątek o 22h00 stawiłem się przed paryskim ratuszem, aby wziąć udział w Paris Rando Velo. Przybyło 43 uczestników (nie licząc ekipy PRV). Pojeździliśmy 2,5h po mieście. Na koniec spaceru podjechali do mnie dwaj staffeurzy i zapytali czy nie chciałbym dołączyć do teamu. Przyznam, że połechtała moje ego ta propozycja. Powiedziałem im, że się zastanowię i zobaczymy się w niedziele na parkurze dziennym.W sobotę obudziłem się późno, a wstałem jeszcze później. Udało mi się zrobić zakupy w Lidlu i umówić na wieczór z Bo' oraz odwołać imprezę w na Placu Pigalle (Marto i Ago - przepraszam, że tak wyszło, może przyszły weekend?). Z Bo' i jej znajomym Limerykiem poszliśmy na Bateau Erasmus. Zabawne, kiedy byłem erasmusem nigdy nie byłem na imprezie erasmusowej. Pewnie dlatego, że nie mieszkałem w Paryżu, ale z drugiej strony... Nie wiem.
Impreza skusiła mnie przede wszystkim dlatego, że odbywała się na barce, która o 22h00 odbijała od brzegu na czterdziestominutowy (?) rejs po Sekwanie. Więc 2 w 1, impreza i rejs.
A to już ostatnie magiczne karty do baru ;)
Z imprezy wróciliśmy dość wcześnie, bo zależało mi, aby wstać w niedzielę około 9h00 i być przytomnym, żeby pojechać na Paris Rando Velo. I nawet wstałem wystarczająco wcześnie, ale wyjrzałem przez okno i stwierdziłem, że parkur się raczej nie odbędzie, bo ulice były mokre, więc staff ze względów bezpieczeństwa anuluje przejazd. W takim razie, pomyślałem, że wykorzystam niedzielę i zrobię sobie własny rajd i przy okazji ucieknę z miasta. Tak też zrobiłem. Umyłem się, ubrałem, spakowałem, zabrałem rower i pojechałem na stację RER. Wsiadłem do pociągu do Saint Remy Les Chevreuse. Po prawie godzinie byłem na miejscu. Chwilami nawet słońce przedzierało się przez chmury. W informacji turystycznej naprzeciwko stacji RER kupiłem mapę okolicy, zamontowałem ją w mapniku na kierownicy i ruszyłem. Świetna ścieżka rowerowa o asfaltowej nawierzchni. Kierowcy mnie przepuścili, mimo że to ja miałem STOP i się zatrzymałem. Mały szok kulturowy, co?
A potem ujrzałem na wzgórzu jakiś zamek. Już wiedziałem, że muszę się tam dostać. Oczywiście szlak z mapy został już w tym momencie olany (to dlatego, kiedy mówię, że trasa będzie miała 40 km, trzeba dorzucić do tego jeszcze jakieś 50%). Okazało się, że na wzgórze nadal jest dość trudny dostęp, droga utwardzona, ale nie asfalt, o dużym nachyleniu. Przez kilkaset metrów prowadziłem rower. Wreszcie dotarłem do zamku. A tu niestety mały zonk, bo byłem tam przed 13h00, a zamek do zwiedzania otwierają o 14h00 :/.Dziabnąłem dwa zdjęcia, a potem ruszyłem dalej, licząc, że wrócę o 14h00.
Poczytaj o zamku.
Widok sprzed zamku na dolinę Yvette (?).Uciekłem z Paryża. Odnalazłem przestrzeń. I drogę przed siebie. Tego mi było trzeba, tego nie miałem od prawie czterech miesięcy. Chcę jeszcze, chcę więcej.Kilka kilometrów dalej dopadł mnie deszcz i grad. Kask z czapką, kurtka wytrzymały, ale spodnie i buty odpuściły. Więc powrót do St. Remy Les Chevreuse. Zmoknięty i zmarznięty. Ale warto było i "ja tam jeszcze wrócę, nie zostawię tego / ja tam jeszcze wrócę..."