Obiecałem, więc coś trzeba napisać. Niestety, piszę z tygodniowym opóźnieniem, więc nie będzie to relacja świeża. Trochę zapomniałem już co się działo w ubiegły weekend.
Wyjazd do Lyonu. Zostałem do niego nieco przymuszony, zwłaszcza, że od poprzedniego weekendu byłem chory. Myślałem, że pojadę kiedy już będzie cieplej, słoneczniej itd. Ale pojechałem na przełomie stycznia i lutego. Prawdę mówiąc pogoda była niezła. Wyjechałem w piątek o 20h54 (pojechałem na dworzec prosto z pracy). Jeszcze tego samego wieczoru zaliczyłem urodziny (dwudzieste dziewiąte?) Gwendala, znajomego Haliny. Wracaliśmy pieszo przez miasto. Nie wiem o której dotarliśmy.
Sobota. Mimo ambitnych planów, żeby wstać wcześnie, wyszło jak zwykle. To znaczy wyszliśmy dość późno, ale amfiteatry gallo-romańskie i Muzeum Drukarstwa (zdjęcia w galerii) zdążyliśmy obejrzeć. A wieczorem jeszcze gitparapetówkę u Floriana zaliczyliśmy. Wyszliśmy z niej chyba o 3h00 rano.
Niedziela. No, po takiej imprezie trzeba było dojść do siebie. Dochodziliśmy długo. Wyszliśmy dopiero o 16h00 i przeszliśmy się przez Parc de la Tête d'Or oraz Cité Internationale. Raczej czilałtowa niedziela ;)
Wieczorem jeszcze poszliśmy kupić bilety dla H. do Besançon oraz przyczailiśmy transport na rano dla mnie. TGV powrotny miałem o 5h30, więc było za wcześnie na dzienne autobusy lub trolejbusy, a nocne jakoś nie kursowały (tak to jest w małych miastach). W dworca Lyon Part-Dieu wróciliśmy rowerami miejskimi (velivami, ależ też ich wynajęcie jest skomplikowane!). Następnego ranka, tę samą trasę, ale w przeciwnym kierunku pokonałem sam. TGV miał 8 min. spóźnienia, ale na szczęście nie sprawdzali biletów, bo znów bym zapłacił 10 euro, bo zapomniałem karty 12-25. W Paryżu byłem ok. 7h45. Wysiadam z pociągu, patrzę, a tu biało. To już drugi raz w tym roku. Nie lubię zimy! Pojechałem RER-em na Chatelet, tutaj się naczekałem trochę na linię B (błogosławię bliskość miejsca zamieszkania i miejsca pracy!), przeszedłem się z aparatem przez teren Cite U (zdjęcia) i poszedłem prosto do pracy.
Wyjazd do Lyonu. Zostałem do niego nieco przymuszony, zwłaszcza, że od poprzedniego weekendu byłem chory. Myślałem, że pojadę kiedy już będzie cieplej, słoneczniej itd. Ale pojechałem na przełomie stycznia i lutego. Prawdę mówiąc pogoda była niezła. Wyjechałem w piątek o 20h54 (pojechałem na dworzec prosto z pracy). Jeszcze tego samego wieczoru zaliczyłem urodziny (dwudzieste dziewiąte?) Gwendala, znajomego Haliny. Wracaliśmy pieszo przez miasto. Nie wiem o której dotarliśmy.
Sobota. Mimo ambitnych planów, żeby wstać wcześnie, wyszło jak zwykle. To znaczy wyszliśmy dość późno, ale amfiteatry gallo-romańskie i Muzeum Drukarstwa (zdjęcia w galerii) zdążyliśmy obejrzeć. A wieczorem jeszcze gitparapetówkę u Floriana zaliczyliśmy. Wyszliśmy z niej chyba o 3h00 rano.
Niedziela. No, po takiej imprezie trzeba było dojść do siebie. Dochodziliśmy długo. Wyszliśmy dopiero o 16h00 i przeszliśmy się przez Parc de la Tête d'Or oraz Cité Internationale. Raczej czilałtowa niedziela ;)
Wieczorem jeszcze poszliśmy kupić bilety dla H. do Besançon oraz przyczailiśmy transport na rano dla mnie. TGV powrotny miałem o 5h30, więc było za wcześnie na dzienne autobusy lub trolejbusy, a nocne jakoś nie kursowały (tak to jest w małych miastach). W dworca Lyon Part-Dieu wróciliśmy rowerami miejskimi (velivami, ależ też ich wynajęcie jest skomplikowane!). Następnego ranka, tę samą trasę, ale w przeciwnym kierunku pokonałem sam. TGV miał 8 min. spóźnienia, ale na szczęście nie sprawdzali biletów, bo znów bym zapłacił 10 euro, bo zapomniałem karty 12-25. W Paryżu byłem ok. 7h45. Wysiadam z pociągu, patrzę, a tu biało. To już drugi raz w tym roku. Nie lubię zimy! Pojechałem RER-em na Chatelet, tutaj się naczekałem trochę na linię B (błogosławię bliskość miejsca zamieszkania i miejsca pracy!), przeszedłem się z aparatem przez teren Cite U (zdjęcia) i poszedłem prosto do pracy.
HaLyon |
1 komentarz:
rozumiem, że kotek zmywał po obiedzie. a kto gotował? ...
drugi domysł - zwierzęcy kac hasłem weekendu ;))
pozdrowery
bL
Prześlij komentarz