wtorek, 21 lipca 2009

Tour de Bretagne

I jeszcze trochę dorzucam




czyli urlop w Bretanii.
Później będzie więcej.

Powoli więcej informacji
Tak (w dużym przybliżeniu) wyglądała nasza trasa. Na czerwono to co rowerem, a na niebiesko to co pociągiem. Dzisiaj podliczyłem - rowerem przejechaliśmy 433,5 km.

Afficher Tour de Bretagne 2009 sur une carte plus grande

czwartek, 16 lipca 2009

Tour de Bretagne (4)

Znów wyjechaliśmy z kempingu po jedenastej. Przejechaliśmy zaporę na Rance i skręciliśmy na północ do Dinard. Następnie przez Saint Lunaire pojechaliśmy w stronę Saint Briac. Tuż przed Saint Briac jest Garde Guerin i z tego właśnie miejsca chciałem pokazać Stefanowi dom Doatów. Wspięliśmy się zatem na wzgórze i zrobiliśmy kilka zdjęć.

Żeby zejść mieliśmy do wyboru dwie drogi, wybraliśmy tę szerszę (przedzierać się z rowerami między jeżynami to wcale nie jest taka łatwa sprawa). I kiedy tak schodziliśmy, oczom naszym ukazał się Francois - z pochodzenia Włoch, którego poznałem w 2005 roku, kiedy opiekowałem się małymi Doatami. Zaskoczenie było spore. On chyba jednak bardziej się zdziwił. Ja też, ale i tak zamierzałem go odwiedzić. Umówiłem się z nim, że podjedziemy ze Stefanem pod dom Doatów, a potem do niego wpadniemy. Tak też zrobiliśmy.

Wiedziałem, że Doatowie remontują i powiększają ich letnią rezydencję. I rzeczywiście - bardzo ładnie teraz wygląda, a duże przeszklone ściany zapewne dają piękny widok na morze.

U Francois zjedliśmy obiad, Stefan wypił pierwszy raz w życiu pastis, a potem podziękowaliśmy i pojechaliśmy do Minihic sur Rance, bo chciałem jeszcze odwiedzić dziadków Doatów. Dziadek Doat mnie nie poznał - w końcu widzieli mnie bardzo dawno temu i tylko kilka razy, babcia natomiast mnie poznała. Wypiliśmy u nich szklankę soku, a babcia w tym czasie opowiedziała mi, że Caro miała wypadek - spadła z konia i jest w gorsecie ortopedycznym i w ogóle nieciekawie - nie mogła wziąć udziału w konkursie, w którym w ubiegłym roku była mistrzynią Francji. Potem podziękowaliśmy za gościnę i ruszyliśmy w drogę - na południe, do Dinan, gdzie chcieliśmy dotrzeć przed pogorszeniem pogody, które nam zapowiedział i Francois i babcia Doat.

Dość długo jechaliśmy szosą, aż w końcu trafiliśmy na chemin de halage (ścieżka wzdłuż rzeki, którą kiedyś szły zwierzęta, które ciągnęły barki).

Ścieżką tą dojechaliśmy do samego Dinan (a właściwie portu Dinan, które jest nad rzeką, bo miasto jest na wzgórzu).

Akurat udało nam się w ostatniej chwili znaleźć informację turystyczną (pani już zamykała drzwi) i dała nam adres kempingu miejskiego. Zaraz też tam zadzwoniłem zapytać się czy są wolne miejsca - były, ale pani też już szła do domu, więc powiedziała, żebyśmy się rozbili, a zapłacimy następnego dnia rano. Na kempingu rozbiliśmy się z pomocą młotka od sąsiada z Niemiec - ziemia była bardzo ubita. Poczęstował nas również piwem.

Ku naszemu zdziwieniu, na wprost na zobaczyliśmy przed namiotem znajomą włoską parę. Okazało się, że poprzedniego dnia, w Saint Malo, również spali na tym samym polu co my (ale ponieważ tamto pole było naprawdę duże, więc się nie spotkaliśmy).

Po rozbiciu namiotu, wrzuciliśmy do niego wszystkie graty, zjedliśmy kolację i poszliśmy na obchód miasta i poszukiwanie dworca kolejowego. Bez rowerów, bo kemping jest tuż obok murów miejskich.

Miasteczko jest naprawdę ładne, ma klimat i zadbaną średniowieczną architekturę. O 21h15 dworzec już był zamknięty, a nikt nie pomyślał o tym, żeby rozkład pociągów wisiał również na zewnątrz. Mimo sokole wzroku, nie byłem w stanie w półmroku poczekalni i z oddali nic odczytać (w końcu mam sokoli, a nie sowi wzrok).
Wróciliśmy do namiotu i poszliśmy spać.

Przybliżony przebieg trasy (przejechaliśmy 55,712 km)

Agrandir le plan

środa, 15 lipca 2009

Tour de Bretagne (3)

Nie mogliśmy się rano wygrzebać i wyjechaliśmy chyba o 11h00 z kempingu. Tym razem nie zapomniałem i wziąłem adres. Z Mont Dol pojechaliśmy na północ do Le Vivier sur Mer, stamtąd do Cancale.
Od Tour de Bretagne 2009

Tuż za Cancale wstąpiliśmy do Super U zrobić zakupy. Tak się złożyło, że do tego samego supermarketu podjechała wczoraj spotkana para Włochów. Trochę nas to zdziwiło, bo wczoraj jechali w przeciwnym kierunku (oni na wschód, a my na zachód). Z zakupami zawieszonymi na kierownicy nie jechało się wygodnie, ale jak na złość nie było przy drodze żadnej strefy odpoczynku. Wreszcie na tyle zbliżyliśmy się do morza, że natrafiliśmy na jakąś plażę, na której spokojnie mogliśmy zjeść posiłek i wypić butelkę cydru. Zmęczenie, jedzenie i cydr złożyło się na bardzo przyjemną godzinną sjestę na plaży (jak się okaże, było to nasze jedyne wylegiwanie się na plaży w ciągu całej podróży). Kiedy ruszyliśmy dalej, okazało się, że byliśmy już tylko kilkaset metrów od Saint Malo. Po drodze do centrum były dwa kempingi, ale dość drogie. Dojechaliśmy do centrum, gdzie wstąpiłem do informacji turystycznej, aby zapytać się o kempingi w kierunku zapory na Rance. Informacje uzyskałem i pojechaliśmy na kemping municypalny (też wcale nie był tani), na którym się rozbiliśmy. Z pola mieliśmy widok na całe stare miasto otoczone murami (byłby lepszy, gdyby nie żywopłot, który otaczał kemping). Potem rowerami wróciliśmy zwiedzić miasto i zjeść bretońskie galettes na kolację.
Od Tour de Bretagne 2009

Przybliżona trasa (przejechane 55,7 km)

Agrandir le plan

wtorek, 14 lipca 2009

Tour de Bretagne (2)

Wczoraj Orange wyzerowało mi kredyt na karcie, bo zapomniałem doładować. No trochę kasy poszło się... Trudno. Muszę doładować, bo jestem zupełnie offline teraz.
Z Pontaubault wyjechaliśmy niezbyt wcześnie. W planach jest Mont Saint Michel i Dol de Bretagne. Po dwóch godzinach od wyruszenia z pola namiotowego dojechaliśmy do opactwa położonego na wyspie. Od jakiegoś czasu zastanawiałem się jak będziemy zwiedzali, a dokładniej co zrobić z sakwami na czas zwiedzania. Ponieważ nie mieliśmy w sumie żadnego wyjścia, zostawiliśmy sakwy na rowerach na grobli łączącej wyspę z lądem i poszliśmy zwiedzać.
Mont Saint Michel robi wielkie wrażenie, zwłaszcza z daleka, zwłaszcza z daleka i w nocy, kiedy jest podświetlony. Z bliska nadal urzeka, ale samo opactwo trochę rozczarowuje. Właściwie do zwiedzania nie jest wiele udostępnione, a to co jest, to w większości nagie mury. Trochę widok z góry wynagradza trudy wspinaczki (wspinanie jak wspinanie, ale ci turyści...).
Od Tour de Bretagne 2009

Na górze spędziliśmy jakieś półtorej godziny. Cały czas myśleliśmy o rowerach i sakwach. Kiedy zeszliśmy na dół, okazało się, że wszystko jest w porządku. Uff.
Ze trzy kilometry za Mt. St. Michel spotkaliśmy parę młodych Włochów (a dokładniej Włoszkę i Włocha) na kolarzówkach. Próbowali nas się dopytać o drogę do opactwa. Dziwne, bo właściwie to opactwa widać z całej okolicy. Ja średnio po włosku mówię, po angielsku trochę, ale ona (bo dziewczyna pytała) chyba jeszcze słabiej ode mnie (a przynajmniej nie mogliśmy się dogadać). Oni po francusku natomiast wcale. Kilka minut później dopadł nas deszcz na drodze wśród pól. Nawet nie zdążyliśmy się ubrać w kurtki. Pobiegliśmy w pobliskie krzaki, żeby się schować. Przesiedzieliśmy tam ze dwadzieścia minut i ruszyliśmy w dalszą drogę. Jechaliśmy i jechaliśmy, aż zgłodnieliśmy. W Saint Broladre wstąpiłem do pierwszego baru zapytać o coś do jedzenia. W barze było sporo osób miejscowych, a zgodnie z radami wielu podróżników, w takich barach powinno być niedrogo i smacznie. Niestety, serwis już był skończony. Pojechaliśmy dalej przez miasteczko, aż natrafiliśmy na następny bar, w którym siedzieli przy jednym stole tylko dwaj faceci - młodszy i starszy. Starszy tylko siedział, a młodszy był z obsługi. Zapytałem młodszego czy mają coś ciepłego do jedzenia, powiedział, że zobaczy. Mieli tylko eskalopki i fasolkę. Zamówiłem więc przystawkę (ser, pomidory i chleb) i te eskalopki. Okazało się, że w cenę jest również wliczona litrowa butelka cydru. Obiad był całkiem smaczny, najedliśmy się (zwłaszcza chlebem, który był również do eskalopek i fasolki), a i cydr smakował nie najgorzej. I znów trzeba było wsiąść na rowery.
Zanim na dobre się rozpędziliśmy za miasteczkiem, zauważyliśmy drogowskaz do site megalithique - oczywiście odbiliśmy z trasy. Zobaczyliśmy site, a właściwie to, co z niego zostało, bo w latach siedemdziesiątych pracownicy pobliskiego kamieniołomu się do niego dobrali. To co dzisiaj zostało, jest zrekonstruowane z odnalezionych kamieni i przesunięte kilkaset metrów od oryginalnego miejsca.
Od Tour de Bretagne 2009

Potem trochę błądziliśmy po bardzo nieuczęszczanych drogach. W końcu (kocham mój zmysł orientacji!) trafiliśmy na właściwą drogę i dotarliśmy do Champ Dolent, w którym znajduje się największy (lub jeden z największych menhirów w Bretanii. Faktycznie spory kamyk.
Od Tour de Bretagne 2009

Z Champ Dolent już tylko żabi skok do Dol de Bretagne, gdzie planowałem nocleg. Pole kempingowe okazało się jednak dość drogie, a było jeszcze w miarę wcześnie (między 18 a 19h), żeby pedałować. Chcieliśmy też wstąpić na pizzę, ale gość nie miał sera, a poza tym musielibyśmy czekać na nagrzanie pieca (do 19h). Wstąpiłem odwiedzeniu miejscowej informacji turystycznej, skąd wziąłem adresy kempingów. Zobaczyliśmy jeszcze gotycką katedrę z pierwszym renesansowym nagrobkiem w Bretanii i opuściliśmy miasto.
Dosłownie trzy kilometry za miastem (w kierunku Vivier sur Mer) zauważyliśmy tabliczkę, która wskazywała drogę do kempingu w Mont Dol. To był bardzo fajny kemping, w spokojnym miejscu, położony u stóp wzgórza, za pastuchem elektrycznym były konie (na tym samym polu nocował konny obóz wędrowny).
Dzień wcześniej żałowałem, że nie wziąłem adresu z poprzedniego kempingu. Teraz postanowiłem nie popełnić więcej tego błędu. (Później okazało się, że mam adres kempingu w Pontaubault na paragonie).

Przybliżona trasa drugiego dnia (przebyty dystans 63,5 km)

Agrandir le plan

poniedziałek, 13 lipca 2009

Tour de Bretagne (1)

Wstaliśmy chyba ok. 7h45. Zbieraliśmy się dość długo, chociaż chciałem, abyśmy wyszli z akademika przed 8.30, zanim przyjdzie sprzątaczka. Tak wcześnie się nie udało, ale jednak zdążyliśmy przed nią. Znieśliśmy tobołki na dół, przyszedł Śledziu po klucz i popatrzeć na nasz odjazd. Każdy z nas miał dwie sześćdziesięciolitrowe tylne sakwy boczne, czterdziestolitrowy worek i po dwa bidony. Ja dodatkowo miałem torbę na kierownicę. Załadowaliśmy wszystko na rowery i w drogę. Kierunek - dworzec Montparnasse Vaugirard. Zupełnie inaczej jedzie się z tak obciążonym rowerem. Trudniej rozpędzić i trudniej wyhamować, trzeba uważać między wąsko rozstawionymi słupkami, żeby nie zahaczyć. Na dworzec dojechaliśmy trzydzieści minut przed odjazdem pociągu. Zanim dojechaliśmy, jeszcze dwa razy się zatrzymywaliśmy, bo nie byłem pewien czy zabrałem polar i śpiwór. Dobrze, że koleżanka z pracy powiedziała mi, że Vaugirard to nie tam gdzie cały Montparnasse - dzięki temu nie szukałem w popłochu peronu, z którego odjeżdżał nasz pociąg (o 10h24). Bilety z rezerwacją miejsc na pociąg Corail Intercites kupiłem tydzień wcześniej. Okazało się, że mamy miejscówki w tym samym wagonie, w którym jechały rowery - bardzo dobrze. Podróż do Granville trwała równe trzy godziny i bardzo mi się dłużyła - pewnie dlatego, że spieszyło mi się, żeby ujrzeć morze, a także dlatego, że nie zdrzemnąłem się w czasie jazdy.
Od Tour de Bretagne 2009

W Granville wysiedliśmy o 13h24 i od razu skierowaliśmy się w stronę morza (ale nie w mieście, chcieliśmy się jak najszybciej z niego wydostać). Po drodze wstąpiliśmy na małe zakupy do Lidla. Nie najlepiej wyjechaliśmy z miasta, bo wpadliśmy na drogę D973, na której jest dość duży i szybki ruch. W dodatku chyba ze trzy spore pagórki zaliczyliśmy zaraz za miastem, które nas (niezaprawionych w jeździe z obciążeniem) nieco zmęczyły. Później było ich jeszcze kilka, ale odbiliśmy na zachód, w stronę morza i tam już było spokojniej. Na nadmorskim bulwarze (może w Kairon La Plage) zjedliśmy posiłek i ruszyliśmy w dalszą drogę na południe. Myślałem, tak wcześniej zaplanowałem, że dojedziemy tego dnia do Mont Saint Michel - na drogowskazie za Granville widniała liczba 49, która wydawała się osiągalna, ale ponieważ nie jechaliśmy drogą departamentalną, więc liczbę tę na liczniku widać było znacznie wcześniej. O 18h00 byliśmy dopiero pod Avranches i tam wstąpiłem do chambres d'hôtes, aby zapytać o wolne miejsca i cenę noclegu. Wolnych miejsc nie mieli, a cena wahała się od 43-45 euro ze śniadaniem. Trochę za dużo jak dla nas. Ale pani powiedziała mi, że za jakieś dzisięć kilometrów powinien być kemping (w Céaux lub Courtils). Dojechaliśmy do Pontaubault, przejechaliśmy tu przez kamienny most na rzece Sélune, przez który generał Patton wkroczył do Bretanii. W boulangerie kupiliśmy dwie bagietki, dwa pains au chocolat i butelkę zimnego cydru. Spożyliśmy to zaraz na ławeczce nad rzeką. Zebraliśmy się w dalszą drogę i ledwo zjechaliśmy na szosę, a pojawiła się przed nami tablica wskazująca drogę do kempingu. Udaliśmy się we wskazanym kierunku. Przyjął nas starszy jegomość - prawdopodobnie jakiś Anglik na emeryturze, bo choć trochę mówił po francusku, to z bardzo zabawnym akcentem (jak mój prof. od angielskiego - Mr Jacob). Cała przyjemność kosztowała na 9 euro za dwie osoby.
Od Tour de Bretagne 2009

Rozbicie decathlonowego namiotu okazało się dość skomplikowane (a przecież obydwaj mamy wieloletnie doświadczenie z namiotami). W ogóle, brat tego namiotu nawet nie rozpakował, więc mogło się okazać, że nie nadaje się zupełnie do użytku. Poradziliśmy sobie jednak z nim. [Dla dwóch osób polecam namioty trzyosobowe!]

Przybliżona trasa pierwszego dnia (w realu przejechane 56 km)


Agrandir le plan

środa, 8 lipca 2009

środa, 1 lipca 2009

Mała pętla

W weekendy nie udaje mi się jeździć, rano nie potrafię się zmotywować, więc dzisiaj jeździłem wieczorem (między 22 a północą).
Przejechałem 24 km, ze średnią prędkością 15,9 km/h.
Oto trasa

Chwila na fotę z Żelazną Damą
Fly-boat ;)Pont des Arts i LouvrePrzed katedrą
Tańce, hulanki, swawole nad brzegami Sekwany