wtorek, 14 lipca 2009

Tour de Bretagne (2)

Wczoraj Orange wyzerowało mi kredyt na karcie, bo zapomniałem doładować. No trochę kasy poszło się... Trudno. Muszę doładować, bo jestem zupełnie offline teraz.
Z Pontaubault wyjechaliśmy niezbyt wcześnie. W planach jest Mont Saint Michel i Dol de Bretagne. Po dwóch godzinach od wyruszenia z pola namiotowego dojechaliśmy do opactwa położonego na wyspie. Od jakiegoś czasu zastanawiałem się jak będziemy zwiedzali, a dokładniej co zrobić z sakwami na czas zwiedzania. Ponieważ nie mieliśmy w sumie żadnego wyjścia, zostawiliśmy sakwy na rowerach na grobli łączącej wyspę z lądem i poszliśmy zwiedzać.
Mont Saint Michel robi wielkie wrażenie, zwłaszcza z daleka, zwłaszcza z daleka i w nocy, kiedy jest podświetlony. Z bliska nadal urzeka, ale samo opactwo trochę rozczarowuje. Właściwie do zwiedzania nie jest wiele udostępnione, a to co jest, to w większości nagie mury. Trochę widok z góry wynagradza trudy wspinaczki (wspinanie jak wspinanie, ale ci turyści...).
Od Tour de Bretagne 2009

Na górze spędziliśmy jakieś półtorej godziny. Cały czas myśleliśmy o rowerach i sakwach. Kiedy zeszliśmy na dół, okazało się, że wszystko jest w porządku. Uff.
Ze trzy kilometry za Mt. St. Michel spotkaliśmy parę młodych Włochów (a dokładniej Włoszkę i Włocha) na kolarzówkach. Próbowali nas się dopytać o drogę do opactwa. Dziwne, bo właściwie to opactwa widać z całej okolicy. Ja średnio po włosku mówię, po angielsku trochę, ale ona (bo dziewczyna pytała) chyba jeszcze słabiej ode mnie (a przynajmniej nie mogliśmy się dogadać). Oni po francusku natomiast wcale. Kilka minut później dopadł nas deszcz na drodze wśród pól. Nawet nie zdążyliśmy się ubrać w kurtki. Pobiegliśmy w pobliskie krzaki, żeby się schować. Przesiedzieliśmy tam ze dwadzieścia minut i ruszyliśmy w dalszą drogę. Jechaliśmy i jechaliśmy, aż zgłodnieliśmy. W Saint Broladre wstąpiłem do pierwszego baru zapytać o coś do jedzenia. W barze było sporo osób miejscowych, a zgodnie z radami wielu podróżników, w takich barach powinno być niedrogo i smacznie. Niestety, serwis już był skończony. Pojechaliśmy dalej przez miasteczko, aż natrafiliśmy na następny bar, w którym siedzieli przy jednym stole tylko dwaj faceci - młodszy i starszy. Starszy tylko siedział, a młodszy był z obsługi. Zapytałem młodszego czy mają coś ciepłego do jedzenia, powiedział, że zobaczy. Mieli tylko eskalopki i fasolkę. Zamówiłem więc przystawkę (ser, pomidory i chleb) i te eskalopki. Okazało się, że w cenę jest również wliczona litrowa butelka cydru. Obiad był całkiem smaczny, najedliśmy się (zwłaszcza chlebem, który był również do eskalopek i fasolki), a i cydr smakował nie najgorzej. I znów trzeba było wsiąść na rowery.
Zanim na dobre się rozpędziliśmy za miasteczkiem, zauważyliśmy drogowskaz do site megalithique - oczywiście odbiliśmy z trasy. Zobaczyliśmy site, a właściwie to, co z niego zostało, bo w latach siedemdziesiątych pracownicy pobliskiego kamieniołomu się do niego dobrali. To co dzisiaj zostało, jest zrekonstruowane z odnalezionych kamieni i przesunięte kilkaset metrów od oryginalnego miejsca.
Od Tour de Bretagne 2009

Potem trochę błądziliśmy po bardzo nieuczęszczanych drogach. W końcu (kocham mój zmysł orientacji!) trafiliśmy na właściwą drogę i dotarliśmy do Champ Dolent, w którym znajduje się największy (lub jeden z największych menhirów w Bretanii. Faktycznie spory kamyk.
Od Tour de Bretagne 2009

Z Champ Dolent już tylko żabi skok do Dol de Bretagne, gdzie planowałem nocleg. Pole kempingowe okazało się jednak dość drogie, a było jeszcze w miarę wcześnie (między 18 a 19h), żeby pedałować. Chcieliśmy też wstąpić na pizzę, ale gość nie miał sera, a poza tym musielibyśmy czekać na nagrzanie pieca (do 19h). Wstąpiłem odwiedzeniu miejscowej informacji turystycznej, skąd wziąłem adresy kempingów. Zobaczyliśmy jeszcze gotycką katedrę z pierwszym renesansowym nagrobkiem w Bretanii i opuściliśmy miasto.
Dosłownie trzy kilometry za miastem (w kierunku Vivier sur Mer) zauważyliśmy tabliczkę, która wskazywała drogę do kempingu w Mont Dol. To był bardzo fajny kemping, w spokojnym miejscu, położony u stóp wzgórza, za pastuchem elektrycznym były konie (na tym samym polu nocował konny obóz wędrowny).
Dzień wcześniej żałowałem, że nie wziąłem adresu z poprzedniego kempingu. Teraz postanowiłem nie popełnić więcej tego błędu. (Później okazało się, że mam adres kempingu w Pontaubault na paragonie).

Przybliżona trasa drugiego dnia (przebyty dystans 63,5 km)

Agrandir le plan

Brak komentarzy: