czwartek, 16 lipca 2009

Tour de Bretagne (4)

Znów wyjechaliśmy z kempingu po jedenastej. Przejechaliśmy zaporę na Rance i skręciliśmy na północ do Dinard. Następnie przez Saint Lunaire pojechaliśmy w stronę Saint Briac. Tuż przed Saint Briac jest Garde Guerin i z tego właśnie miejsca chciałem pokazać Stefanowi dom Doatów. Wspięliśmy się zatem na wzgórze i zrobiliśmy kilka zdjęć.

Żeby zejść mieliśmy do wyboru dwie drogi, wybraliśmy tę szerszę (przedzierać się z rowerami między jeżynami to wcale nie jest taka łatwa sprawa). I kiedy tak schodziliśmy, oczom naszym ukazał się Francois - z pochodzenia Włoch, którego poznałem w 2005 roku, kiedy opiekowałem się małymi Doatami. Zaskoczenie było spore. On chyba jednak bardziej się zdziwił. Ja też, ale i tak zamierzałem go odwiedzić. Umówiłem się z nim, że podjedziemy ze Stefanem pod dom Doatów, a potem do niego wpadniemy. Tak też zrobiliśmy.

Wiedziałem, że Doatowie remontują i powiększają ich letnią rezydencję. I rzeczywiście - bardzo ładnie teraz wygląda, a duże przeszklone ściany zapewne dają piękny widok na morze.

U Francois zjedliśmy obiad, Stefan wypił pierwszy raz w życiu pastis, a potem podziękowaliśmy i pojechaliśmy do Minihic sur Rance, bo chciałem jeszcze odwiedzić dziadków Doatów. Dziadek Doat mnie nie poznał - w końcu widzieli mnie bardzo dawno temu i tylko kilka razy, babcia natomiast mnie poznała. Wypiliśmy u nich szklankę soku, a babcia w tym czasie opowiedziała mi, że Caro miała wypadek - spadła z konia i jest w gorsecie ortopedycznym i w ogóle nieciekawie - nie mogła wziąć udziału w konkursie, w którym w ubiegłym roku była mistrzynią Francji. Potem podziękowaliśmy za gościnę i ruszyliśmy w drogę - na południe, do Dinan, gdzie chcieliśmy dotrzeć przed pogorszeniem pogody, które nam zapowiedział i Francois i babcia Doat.

Dość długo jechaliśmy szosą, aż w końcu trafiliśmy na chemin de halage (ścieżka wzdłuż rzeki, którą kiedyś szły zwierzęta, które ciągnęły barki).

Ścieżką tą dojechaliśmy do samego Dinan (a właściwie portu Dinan, które jest nad rzeką, bo miasto jest na wzgórzu).

Akurat udało nam się w ostatniej chwili znaleźć informację turystyczną (pani już zamykała drzwi) i dała nam adres kempingu miejskiego. Zaraz też tam zadzwoniłem zapytać się czy są wolne miejsca - były, ale pani też już szła do domu, więc powiedziała, żebyśmy się rozbili, a zapłacimy następnego dnia rano. Na kempingu rozbiliśmy się z pomocą młotka od sąsiada z Niemiec - ziemia była bardzo ubita. Poczęstował nas również piwem.

Ku naszemu zdziwieniu, na wprost na zobaczyliśmy przed namiotem znajomą włoską parę. Okazało się, że poprzedniego dnia, w Saint Malo, również spali na tym samym polu co my (ale ponieważ tamto pole było naprawdę duże, więc się nie spotkaliśmy).

Po rozbiciu namiotu, wrzuciliśmy do niego wszystkie graty, zjedliśmy kolację i poszliśmy na obchód miasta i poszukiwanie dworca kolejowego. Bez rowerów, bo kemping jest tuż obok murów miejskich.

Miasteczko jest naprawdę ładne, ma klimat i zadbaną średniowieczną architekturę. O 21h15 dworzec już był zamknięty, a nikt nie pomyślał o tym, żeby rozkład pociągów wisiał również na zewnątrz. Mimo sokole wzroku, nie byłem w stanie w półmroku poczekalni i z oddali nic odczytać (w końcu mam sokoli, a nie sowi wzrok).
Wróciliśmy do namiotu i poszliśmy spać.

Przybliżony przebieg trasy (przejechaliśmy 55,712 km)

Agrandir le plan

Brak komentarzy: